Wszystko zaczęło się w roku 1996, kiedy to pan Satoshi Tajiri – założyciel firmy Game Freak – wypuścił na świat pierwszą grę z serii Pocket Monsters w wersjach Red oraz Green. Gra stała się jednym z największych hitów konsoli Game Boy, a dziś można już mówić o fenomenie na skalę światową. Fani z całego świata z niecierpliwością wyczekują kolejnych wieści ze świata Pokémonów. Tak też było w przypadku drugiej części stosunkowo świeżego spin-offu serii, opatrzonego podtytułem Legends: Z-A, którego premiera odbyła się 16 października 2025 roku. Oczekiwanie na premierę gry owiane było jednak nutą niepokoju – i to nie bez powodu. Wszystko za sprawą dziwnych decyzji marketingowych oraz jakości, jaką raczyły nas ostatnio inne gry z tej serii… Jak więc wypada Pokémon Legends: Z-A? Przekonajmy się!
Krótkie podsumowanie niejasnych decyzji
Główna seria gier Pokémon, czyli oficjalna IX generacja franczyzy zatytułowana Scarlet/Violet (2022), została mocno skrytykowana za fatalną optymalizację, błędy, niską płynność oraz graficzne niedoróbki. Oskarżenia te były jak najbardziej uzasadnione, jednak ci, którzy przymknęli oko na te mankamenty, otrzymali w zamian świetną zabawę, ogromny Pokédex i mnóstwo wyzwań. Dodatkowo darmowa łatka poprawiająca jakość gry na Nintendo Switch 2 znacząco wsparła ten tytuł.
No właśnie – wydawałoby się, że taki jest też główny zamysł darmowych aktualizacji dla posiadaczy NS2. Za inne „upgrady” – poprawiające nie tylko wizualia, ale też dodające nowy wątek fabularny czy opcje usprawniające rozgrywkę – trzeba już było dopłacić. Tymczasem wraz z premierą Pokémon Legends: Z-A trudno dostrzec (poza faktyczną poprawą płynności i jakości tekstur) jakiekolwiek inne rozszerzenia, które tłumaczyłyby konieczność zapłaty za tę aktualizację.
Dodatkowo mało eleganckim ruchem ze strony twórców było ogłoszenie płatnego DLC jeszcze przed premierą gry podstawowej. Nie wnikając w powody takich decyzji – i mając świadomość, że większość graczy, którzy planują „złapać je wszystkie”, i tak rzuci się na produkt bez wahania – pozostaje pewien niesmak. Sprawia to wrażenie, że w ręce graczy trafił produkt nie do końca kompletny.
Legends…
Dla przypomnienia – Pokémon Legends to spin-off oryginalnej serii gier Pokémon. Nie doświadczymy tu typowej rozgrywki RPG, w której jako adept sztuki trenerskiej próbujemy wzbić się na szczyt, zostając dosłownie Mistrzem Pokémonów.
Pierwsza gra z tej serii – Pokémon Legends: Arceus – otrzymała na łamach naszego portalu 9/10, głównie za rewolucję w rozgrywce, filmową fabułę, wyższy poziom trudności, odmieniony system walki i ogrom aktywności pobocznych.
Sam bawiłem się w Arceusie znakomicie, a wprowadzone nowości obudziły we mnie dziecko, które kiedyś po raz pierwszy grało w Pokémony. Nie dało się jednak ukryć, że Arceus wyglądał szpetnie, tym samym odpychając wielu graczy.
Mimo to liczyłem, że eksperyment z nowym spin-offem rozwinie się w coś większego – i tak, po trzech latach od Arceusa, otrzymujemy kolejne Pokémon Legends, które – jeśli wierzyć przeciekom – nie jest ostatnim słowem Game Freak w tym aspekcie.

Lumiose City wita!
Brak tradycyjnych Gymów i walk o odznaki został w Z-A zastąpiony systemem rankingowym – jak sam podtytuł gry zresztą wskazuje. Jako świeży trener Pokémon naszym celem jest wspinanie się po drabinie rang od poziomu Z aż do A. Aby to osiągnąć, musimy brać udział w nocnych bitwach w trybie Battle Zone, które odbywają się w różnych częściach Lumiose City. Po wygraniu odpowiedniej liczby starć odblokowujemy możliwość Promocyjnego Pojedynku, którego zwycięstwo przenosi nas na wyższy poziom.

Wieczory w Lumiose City to jednak nie jedyny moment, by walczyć z innymi trenerami. Ze względu na dużą liczbę zadań pobocznych, m.in. we współpracy z detektyw Emmą (którą fani mogą pamiętać z Pokémon X i Y), będziemy toczyć walki również za dnia. Poza tym, jak na dobrego trenera Pokémon przystało, będziemy próbować łapać kolejne stworki – co nierzadko także wymaga walki.
Tak jak w Legends: Arceus możliwe było łapanie Pokémonów z ukrycia, tak i w Z-A mechanika ta została zachowana. Jednak nowy tytuł, w przeciwieństwie do poprzednika, nie kładzie nacisku na „łapanie”, lecz na walkę – i to najlepiej pokazuje największą innowację gry: walki w czasie rzeczywistym.

Walcz!
Przed rozpoczęciem rozgrywki w Pokémon Legends: Z-A postanowiłem odświeżyć sobie kilka tytułów z serii – Pokémon Pearl, Pokémon Violet i oczywiście Pokémon Legends: Arceus. W większości potyczek z innymi trenerami czy dzikimi Pokémonami miałem tendencję do wykorzystywania jednego rodzaju ataku raz za razem, aż wyczerpał mi się limit użyć. Z-A w tym kontekście wnosi sporo świeżości, przede wszystkim poprawiając dynamikę walk.
Choć momentami wciąż czuć korzenie tradycyjnej mechaniki, ruchy i przedmioty leczące – ze względu na czas odnowienia – potrafią sprawiać wrażenie zwykłego czekania na swoją turę. Kluczem jest jednak znalezienie takiej kombinacji ataków, by nasz Pokémon mógł atakować przeciwnika niemal nieprzerwanie!
Dodając do tego swobodę poruszania się zarówno trenera, jak i podążającego za nim w walce Pokémona, gra umożliwia unikanie niektórych ataków poprzez odsunięcie się od strefy obrażeń. Znaczenie ma również rodzaj ataku – Pokémon musi odpowiednio ustawić się przed jego wykonaniem, dlatego warto wiedzieć, które ciosy są dystansowe, a które wymagają kontaktu z przeciwnikiem. Pozwala to planować walkę w czasie rzeczywistym z większą precyzją.

Co więcej, po raz pierwszy w serii tak często korzystałem z ataków wspomagających – wcześniej je ignorowałem, bo nie zadawały obrażeń. Tu jednak efekty obniżania statystyk przeciwnika są wyraźnie zauważalne, co zachęca do eksperymentowania z różnymi strategiami.
Niestety, to, czy walki w czasie rzeczywistym będą bawić czy frustrować, w dużej mierze zależy od sytuacji. Czasem wszystko działa idealnie – udaje się planować ruchy i skutecznie unikać ciosów chowając się za stojącą donicą – a innym razem w panice wciskamy przyciski, bo funkcja namierzania celu znów się rozłączyła. Co gorsza, ataki potrafią zostać zablokowane przez elementy otoczenia, których… po prostu tam nie ma.
W efekcie otrzymujemy mechanikę, która na pierwszy rzut oka wygląda świetnie, ale przy bliższym przyjrzeniu widać, że nie wszystko zostało dopracowane.
Na uwagę zasługują za to misje poboczne, które tłumaczą i pokazują w praktyce możliwości wykorzystania mniej oczywistych umiejętności Pokémonów – a czasem potrafią też w przyjemny sposób nawiązać do wcześniejszych części serii.

Wyłącznie jedno miasto…
W Lumiose City pełno jest misji pobocznych i Pokémonów do złapania. Choć niektóre z nich mieszkają na dachach, większość dzikich Pokémonów przebywa w tzw. Zielonych Strefach – niewielkich fragmentach miasta, w których mogą żyć w spokoju. Wraz z rozwojem fabuły pojawia się ich coraz więcej, co umożliwia złapanie większej liczby gatunków.
Niestety, uważam, że jest to największa bolączka tytułu. Miasto jest stosunkowo małe, a Zielone Strefy często przypominają ciasne skwery wypełnione dzikimi Pokémonami czekającymi na walkę. Eksploracja dachów jest ciekawym pomysłem, ale szybko staje się monotonna.

Nie oznacza to jednak, że w Z-A brakuje wyzwań. Tak jak w poprzedniej odsłonie, spotykamy tu Pokémony Alfa, zachowujące się dokładnie tak, jak w Legends: Arceus. Lepiej ich unikać, jeśli nie jesteśmy gotowi na trudną bitwę.
Sama mechanika łapania Pokémonów również pozostała bez zmian – nadal można podkradać się i łapać je bez rozpoczęcia walki. Na szczęście nie trzeba już łapać dziesiątek tego samego gatunku, by uzupełnić Pokédex – wracamy do klasycznej zasady „złap raz i wystarczy”.

Samo miasto po kilku godzinach rozgrywki zaczyna też sprawiać wrażenie zbyt jednorodnego. Game Freak przyzwyczaił nas do eksploracji jaskiń, pustyń, lasów czy jezior – tutaj natomiast otrzymujemy stosunkowo martwy świat. NPC stoją w losowych miejscach bez życia, a ci, którzy się poruszają, jedynie krążą w kółko, imitując aktywność.
Modele budynków są proste, pozbawione głębi – tekstury okien, balkonów czy balustrad wyglądają dobrze z daleka, ale z bliska… dość komicznie.

Mega ewolucje!
Nie mógłbym nie wspomnieć o tym elemencie rozgrywki. Tak jak w Scarlet/Violet dane nam było krystalizowanie Pokémonów (Tera Typy), tak tu możemy korzystać z Mega Ewolucji, które potrafią całkowicie odmienić przebieg walki – i często są wręcz kluczem do zwycięstwa.
Świat Lumiose City, choć nie tak rozległy, jak moglibyśmy tego oczekiwać, dawkowany jest rozsądnie. Możliwość wykorzystania Mega Ewolucji pojawia się dopiero po ok. 10 godzinach gry! Choć niektóre formy prezentują się dość zabawnie lub dziwacznie, inne robią naprawdę ogromne wrażenie.
Na szczególną uwagę zasługuje także tryb PvP, którego bardzo brakowało w pierwszej odsłonie spin-offu. Tu możemy wspinać się po szczeblach wirtualnego rankingu, zdobywając nagrody – ale bez Mega Ewolucji lepiej się tam nie zapuszczać.

Gra dla dzieci?
Wielu z nas, wychowanych na Pokémonach, może kręcić nosem, że seria „nie dorosła razem z nami”. Że z kolorowego 2D przeszła w nieco pokraczne 3D, że modele są dalekie od ideału, a fabuła bywa zbyt absurdalna czy infantylna.
Nie zapominajmy jednak, że dzieci i młodzież to wciąż główna grupa docelowa – ta, która ma zarazić się Pokémonami tak, jak my zaraziliśmy się nimi lata temu. Nie sprawia to jednak, że dorośli w świecie Pokémon nie mają czego szukać – otóż przeciwnie!
Z drugiej strony, zagłębiając się w Lumiose City, poczułem się znów jak ten dzieciak, który grał w Pokémony po raz pierwszy. To dopiero druga część spin-offu Legends, ale druga, która obudziła we mnie tę samą radość łapania i odkrywania.
Jeśli ten trend zostanie utrzymany, już nie mogę się doczekać, czym Game Freak zaskoczy nas w kolejnej odsłonie!
Cena w eShopie: 249,80 zł (edycja Nintendo Switch 1); 289,80 (edycja Nintendo Switch 2)
Podziękowania dla ConQuest Entertainment za dostarczenie gry do recenzji.